Hiszpańska wioska hipisów – Beneficio. Zanim zabierzesz się za wertowanie poniższego tekstu opisującego Beneficji, czyli hiszpańską wioskę hipisów od środka. Pokuś się o zapoznanie z historią, o tym jak się tam dostałem. We wpisie pt. „Wolontariat” w dziwnej hiszpańskiej wiosce to swoiste wprowadzenie do którego nie trzeba nic dopowiadać. Ukazuje jak podróż autostopem potrafi w szybkim tempie ewoluować i zmieniać swoją trajektorię. Jeżeli jednak już widziałeś powyższe wprowadzenie, czy też z nieznanych mi przyczyn wolisz skupić się bezpośrednio na samej wiosce Beneficjo – nie traćmy czasu, zaczynajmy.
***
Aby dotrzeć na miejsce trzeba było nie lada się natrudzić. Zważając na brak konkretnej mapy, udało się jednak przedrzeć przez szutrowe drogi i kręte ścieżki. Po drodze widoki potrafiły zwalić z nóg, podobnie jak temperatura, która w okresie letnim nie zna litości.

Kiedy docieramy z dwoma Niemkami na początek wioski, naszym oczom wyłania się tablica powitalna w języku hiszpańskim. Zbita z drewnianej ramy i kawałka blachy, na której czarnym markerem widnieje przekaz dla nowo przybyłych. Początkowo nie mogłem go rozszyfrować – brak znajomości języka, jednak słówko po słówku i coś w końcu wyszło. Mam nadzieję, że moje tłumaczenie jest w miarę poprawne.
Beneficjo – Hiszpańska wioska hipisów od środka
Witaj w Beneficjo! Pomóż nam dbać o to magiczne miejsce, nie rozpalając ognia! Jest to bardzo niebezpieczne! Darz miłością wszystko i wszystkich.

Słowa bardzo piękne, a zarazem działające na wyobraźnie. Wioska położona w Andaluzji, rejonie o klimacie podzwrotnikowym morskim, co sprawia, że zimy są ciepłe i deszczowe, zaś lata suche i gorące. Niewielka iskra i cały las jest w stanie spłonąć w kilka godzin. Zakazu ognia przestrzega się tam drastycznie, jak niczego innego.
Kiedy byliśmy już u podnóża wioski spotkaliśmy kilku mieszkańców. Podpytaliśmy o to, gdzie możemy się rozbić. Ci bez większego zastanowienia wskazali palcem teren dookoła. Cały teren wioski był wspólny. Można było się zadomowić w każdej jej części pod warunkiem, że nie była już zajęta. Ruszyliśmy z dziewczynami w las, gdzie stało kilkanaście różnych namiotów.

Pierwsze wrażenie po przybyciu do Beneficjo
Miejsce w którym się znajdowałem wydawało mi się totalną abstrakcją. Namioty były porozstawiane losowo w całym lesie. Gdzieniegdzie na skrajach lasu znajdowały się szałasy, które bardziej wyglądały mi na jakieś ołtarze. Moja wyobraźnia całkiem dobrze sobie radziła z tym wszystkim, co otaczało mnie dookoła. Mogłem jedynie snuć pewne hipotezy dotyczące, co mogło się tam dziać. Wszystkie pluszowe zabawki, porzucone ubrania i inne przedmiotu dawały temu miejscu pewnego uroku, a zarazem tajemniczości.

Po rozstawieniu namiotu i szybkiej aklimatyzacji, postanowiłem ruszyć na eksplorację terenu. Miałem tam spędzić kilka, a nawet kilkanaście dni, zatem trzeba było zrobić rozpoznanie jak faktycznie funkcjonuje wioska od środka. Przechadzając się wciąż w górę pomiędzy drzewami i krzakami, co chwilę słyszałem górski potok. Woda płynąca w nim była chłodna i krystalicznie czysta. Sprawę wody pitnej miałem więc z głowy. Uspokoiło mnie to. Idąc po wydeptanych ścieżkach, co i rusz napotykałem jakieś nowe prowizoryczne zabudowania, które sprawiały namiastkę tego, czym jest dom.

Zdjęcie 5. Prowizoryczne “domy” jednego z mieszkańców Beneficjo
Im dalej zagłębiałem się we wioskę, tym bardziej uświadamiałem sobie ile lat musiało zająć budowanie takiej społeczności. Na pierwszy rzut oka panował tam chaos, jednak po głębszym zastanowieniu i obserwacjach doszło do mnie, jak to mawiał Hamlet: W tym szaleństwie, jest metoda! – tak też było. Przestawiłem swoje myślenie tak, by przestać oceniać. Przecież jako gość, który stał tam dosłownie 2 godziny nie mogłem pozwolić sobie na tak górnolotne snucie wniosków. W net zobaczyłem naturę, harmonię i uśmiechy ludzi, których mijałem. Każdy się witał, czasem podawał rękę i na chwilę się przytrzymywał, by zamienić kilka słów.

Mijałem kolorowe kamienie, rysunki i inne dział sztuki wykonane ludzkimi rękoma. To miejsce było pewnego rodzaju pamiętnikiem, w którym ludzie coś po sobie zostawiali. Moje wszystkie rzeczy zostały w namiocie pośrodku lasu, pośrodku dosłownie niczego. Nikt ich nie pilnował, nikt nie wiedział, że tam są. Zawierzyłem losowi, wiedząc że Niemki również ruszyły na eksplorację wioski. Może to głupie, jednak intuicja podpowiadała mi, że nic się nie stanie. Tak, czy inaczej poznałem rudego kota. Wydawało mi się, że Doktor, bo tak go ochrzciłem, polubił mnie ze względu na to jakim jestem człowiekiem. Jak się okazało koci przyjaciel miał inne zamiary.

Kot Doktor, był bystry. Tak jak i ja biorąc mielonki turystyczne z Polski. Miały już jakieś dwa tygodnie, jednak wciąż były zjadliwe. Tego sortu mięsopodobnego nie da się zniszczyć byle temperaturą sięgającą 50 stopni Celsjusza. Kiedy na drugi dzień postanowiłem otworzyć ostatnią konserwę i skonsumować ją, Doktor oszalał. Początkowo ukroiłem mu plaster. Miałem poczucie, że jest ciągle głodny. Kiedy zrozumiałem, że nie dam mu połowy swojego obiadu odszedł. Ja zaś zjadłem połowę, a resztę zamknąłem. Puszka zablokowana na epicki skobel na wieku i wsadzona do reklamówki foliowej.
Z pełnym brzuchem poszedłem zwiedzać okolicę. Kiedy po 2 godzinach wróciłem zobaczyłem, że namiot ma wydartą dziurę. Podbiegłem wkurzony, by sprawdzić co zostało skradzione. Okazało się, że puszka zamknięta na skobel, w foliowej reklamówce została doszczętnie wylizana na błysk. To sprawka Doktora – pomyślałem. Nic nie zginęło oprócz konserwy turystycznej. Od tamtej pory Doktor omijał mnie szerokim łukiem. Ja zaś wiedziałem, że nie mam już jedzenia w plecaku to wygłodniałe zwierzęta – psy i koty, nie wtargnął mi do namiotu.
Dni mijały zaś ja czułem się w Beneficjo jak stary wyjadacz. Witałem i instruowałem nowo przybyłych. Poznałem stałych mieszkańców, którzy pokazali mi nawet piekarnię.

Zawiązując bliższe więzi, rozmawiając coraz więcej czasu spędzałem w centralnym miejscu wioski hipisów, czyli przy fire place (ognisko). Był to punkt centralny, gdzie każdy mógł usiąść i pogadać. Główną zasadą był obowiązek zdjęcia butów. Jak wiadomo, pierwszego dnia popełniłem tę gafę, że wpakowałem się w sandałach. Bardzo szybko zwrócono mi uwagę.
Mój przyjacielu do domu również wchodzi w butach? Jeśli nie to proszę zdejmuj je za każdym razem, kiedy wkraczasz do kręgu.
Przytaknąłem kiwając głową i zdjąłem. Byłem gościem, więc i zasady wypadało przestrzegać. Modliłem się jedynie, by osoby siedzące tego dnia obok mnie nie zemdlały od zapachu moich stóp.

Obserwując cały otok i detale panujące we wiosce zrozumiałem, że prym wodzą wyznawcy Hare Kryszny. Moja dociekliwość nie znała granic, więc postanowiłem nieco dowiedzieć się o tej religii. W telegraficznym skrócie większość wyznawców podkreślała 3 aspekty: miłość do bliźniego, szacunek do natury i harmonię wewnętrzną. Nie zabrakło również talizmanów takich jak łapacze snów (eng. dreamcatcher), czy innej maści wisiorków, które zapewne miały za zadanie odstraszać złe duchy.

Im dłużej byłem we wiosce, tym pewniej się w niej czułem. Wkraczając za każdym razem do kręgu łapałem za któryś z instrumentów, które tam leżały. Faktem jest, że jestem beztalenciem muzycznym, jednak nigdy nie miałem oporów, by ten aspekt swojego życia zmienić. Tak też brałem diembę, gitarę, czy inne cuda, których nazwy do tej pory nie znam i po prostu uderzałem, bądź szarpałem w rytm.
Ognisko to nie tylko miejsce do rozmów i spędzania wolnego czasu. To również miejsce wspólnego spożywania posiłków. Codziennie o tej samej porze dawano znak dźwiękowy, że będzie jedzenie. Każdy siedzący w kręgu otrzymywał za darmo swoją porcję. Na koniec wędrował kapelusz i każdy chętny mógł się dorzucić na poczet kolejnych posiłków.

Jestem człowiekiem otwartym i ciekawym świata, co ułatwia mi w pewien sposób nawiązywanie nowych znajomości. Każdy dzień wiązał się z poznaniem nowych osób z różnych stron świata. Tu nie było miejsca, żeby się nudzić. Wystarczyło zrobić rundę od podnóża wioski po szczyt, by spotkać kogoś ciekawego. Sama droga za każdym razem serwowała inne widoki, gdyż pomimo, że przechodziłem tamtędy kilkukrotnie to za każdym razem dostrzegałem coś nowego.

Wizyty na szczycie były nieodzowne, wiązały się z wyprawami po wodę. Trzeba było przejść jakieś 700 metrów by dotrzeć do samego źródła, które swój początek brało ze skały. Widoki po drodze potrafiły sprawić, że tak niewielki odcinek zajmował nawet 30 minut.

Ludzie w Beneficjo i ich nietypowe historie
Na jednej z takich wypraw po wodę spotkałem Andre – rodowitego Włocha. Okazało się, że przeczytał o wiosce na jakimś zamkniętym forum podróżniczym i postanowił przyjechać. Kiedy maszerowaliśmy pod górę wciąż rozmawiając, w pewnym momencie przystanąłem. Robiąc krok w tył, by przepuścić dwie ładne, młode i całkowicie nagie dziewczyny. Nieco mnie to zabiło, dosłownie i w przenośnie, jednak nie tak bardzo jak Włocha. Miałem wrażenie, że gościa będę musiał reanimować. Wioska hipisów to nie tylko kolorowe kamienie i spanie w lesie, ale również inna filozofia dotycząca szeroko pojętej wolności.

Andre momentami sprawiał wrażenie jakby zerwał się z choinki. Gość zakręcony bardziej, niż makarony świderki. Pozytywna dusza, która potrafiła zaskoczyć niejednokrotnie. Tak, czy inaczej świetny kompan do rozmów. Kiedy wędrowaliśmy coraz wyżej, w końcu udało się dotrzeć do źródła. Woda wylatująca ze skały sprawiała imitację niewielkiego wodospadu. Bez chwili zawahania wskoczyliśmy, żeby zaczerpnąć rześkiej kąpieli.

Dzień mijał pomału, spokojnie, swoim niepowtarzalnym tempem. Wyznacznikiem były pory jedzenia. Śniadanie, obiad, kolacja stanowiły główne punkty dnia. Będąc już rozpoznawalnym w społeczności, co chwilę zapraszano mnie na pogaduszki, a nawet konkurencje sportowe. Kiedy dzieci z wioski dowiedziały się, że jestem z Polski, każde z nich chciało mnie pokonać w ping ponga. Miały niecny plan skopać mi dupsko, jednak nie brały pod uwagę tego, że całkiem dobrze idzie mi manewrowanie paletką. W finalnym rozrachunku wygrałem ze wszystkimi. Miny młodzieńców były bardzo zdziwione. Zyskałem plus 50+ do szacunku na “osiedlu” w Beneficjo.

Kiedy wróciłem po wygranym starciu z osiedlowymi opryszkami, Niemki z podnieceniem w głosie, krzyczały: TOMAS! TOMAS! Moja aparycja nie pozwalały na to bym, mógł stwierdzić, że wzdychają na mój widok. Okazało się, że we wiosce poznały Miszę, który uwaga okazał się Polakiem. O tym nietypowym spotkaniu pisałem szerzej we wpisie Misza – gość spotkany we wiosce hipisów. Poznanie nowego polskiego kumpla okazało się zbawienne. Pokazał mi kilka miejsc, które warto było znać. A pierwszym i zaskakującym był basen, zrobiony z kamieni i betonu. Był to zbiornik retencyjny, z którego czerpano wodę do podlewania ogrodu.

Misza okazał się człowiekiem, który szukał swojego miejsca. W przeciągu 5 lat od momentu, kiedy zaczął swoją podróż doświadczył i przeżył wiele skrajnych historii. Jego doświadczenie w przetrwaniu w mieście, czy tez w lesie było zaskakujące. Kiedy słuchałem o jego przygodach, nie mogłem uwierzyć, że mogło się to zdarzyć naprawdę. Dziś wiem, że w życiu ogranicza nas tylko wyobraźnia.

Jestem w stanie stwierdzić na bazie doświadczenia, które zdobyłem przez swoje podróże, że ludzie napotkani na drodze są niczym książki. Jeśli nie zaczniesz z nimi rozmawiać – nie otworzysz okładki to nic nowego się nie dowiesz. Wiedza jest wszędzie i czeka byśmy ją posiedli. Spotkanie z Miszą wzbogaciło moją świadomość w zakresie odżywiania, funkcjonowania organizmu i pozyskiwania jedzenia od natury. Pokazał mi kilka miejsc, które pozwalały wyżyć całe lato, bez żadnych pieniędzy. Okazało się, że wszystko, co potrzebne do życia otaczało mnie dookoła.
Jedzenie w Beneficjo
Na początku zaprowadził mnie i pokazał jak wyglądają kaktusy. W sumie wiedziałem, jak wyglądają, jednak zwrócił moją uwagę na mały mankament, który omijałem nie myśląc nawet o nim w kategorii jedzenia. Mowa tu o kulce naszpikowanej kolcami zwanej opuncją. Bogata w witaminy, soczysta, rozbijała na części pierwsze moje kubki smakowe. Jeśli podejmiesz się, kiedyś zdobycia tego cudownego owoca, obejrzyj poniższy filmik instruktażowy, jak się go je. W przeciwnym razie twoje dłonie zostaną porażone malutkimi igiełkami.

Zajadałem się co nie miara opuncją. Niekiedy była to już przesada, skutkująca bólem brzucha. W środku owocu znajduje się miliard pestek, jednak w żaden sposób nie szkodzą. Można je gryźć, czy też połykać. Po kilku dniach od ciągłego spożywania tego cudu natury miałem poczucie, że jestem niczym niezastąpiona broń palna typu: UZI. (śmiech!)

Przyszła również kolej na wizytę pod drzewami, których owoce dają masę białka, tłuszczu, witamin i minerałów. Produkt ten spokojnie jest w stanie zastąpić zapotrzebowanie na białko i energię dorosłego człowieka. Stanowi świetny materiał energetyczny dla mózgu i serca. Co to może być? Zadawałem sobie cicho pod nosem owe pytanie. Dotarliśmy pod kilka drzewek na których widać było jakieś owoce w zielonych łupinkach. Po zerwaniu okazało się, że w środku jest orzech. Po rozbiciu kamieniem skorupki wyłonił się piękny świeży migdał. Nigdy wcześniej nie widziałem na oczy drzewa migdałowego, a tym bardziej nie miałem pojęcia jak wygląda owoc migdałowca.

Kiedy posmakowałem jednego migdała zapragnąłem kolejnych. Ich smak był nieco słodki, a zarazem soczysty. Nie omieszkałem nazbierać więcej, tudzież w wolnej chwili zajadać się pysznościami mającymi prozdrowotne skutki.

Mając pod ręką opuncję i migdały mogłem spokojnie przeżyć, jednak jak się okazało były to dopiero początki odkrywania składników mojego nowego jadłospisu, który dostarczała natura. Misza, co chwilę dawał mi nowe wskazówki zaznaczając, żebym nigdy nie zrywał, więcej jedzenia, niż w danej chwili potrzebuję.

Zajadałem się jak oszalały. Wszystkie owoce były przepełnione sokiem do tego stopnia, że za każdym takim posiedzeniem byłem cały umorusany. Idąc tak, co jakiś czas słyszałem pytanie: A to próbowałeś?
Na większość odpowiadałem z lekkim zakłopotaniem: Nie. Czułem się jakbym przespał swoje dwadzieścia kilka lat. Gość średnio, co 20 minut zaskakiwał mnie do tego stopnia, że nie potrafiłem tego wyrazić słowami. Meritum przyszło, kiedy dotarliśmy do figowca.

Gdybym powiedział, że figi rosną w Andaluzji tak często jak jabłka w Polsce to bym nie skłamał. Nigdy wcześniej nie próbowałem tego owca. Jakoś tak wypadło. Kiedy po raz pierwszy rozgryzłem go, to poczułem prawdziwą rozkosz dla podniebienia.

Finalnie po jednym wyjściu z Miszą wróciłem do Beneficjo z tak dużą wiedzą, że czułem się niezniszczalny. Wiedziałem jak wyglądają drzewka z owocami zdatnymi do jedzenia, umiałem zlokalizować migdałowca, wiedziałem które jeżyny można jeść, a od których lepiej trzymać się z daleka. Byłem świadom tego, że gaje oliwne to miejsce gdzie można znaleźć wysuszone oliwki. Nie czułem, ani przez chwilę momentu głodu. Czułem wolność w każdej postaci. Woda wylatywała ze skały, zaś ja zajadając orzechy i co jakiś czas opuncję, odpoczywałem. Zapowiadało się sielsko, jednak wiodąc przez kilka dni sielski żywot, spotykałem się z trudnościami dnia codziennego, np. wysłużonymi i rozwalającymi się sandałami.

Podczas dużych upałów sandały były niezastąpione. Ich utrata wiązała się z męczarnią dla stóp. Zacząłem szukać kogoś z klejem. W pewnym momencie pogodziłem się z ich utratą, jednak znalazł się rasta, z dredami do kolan twierdząc, że ma trochę kleju. Przeszukał swój domek i znalazł niewielką tubkę z ostatkami. Z uśmiechem podarował mi specyfik i pożyczył szczęścia w naprawie.

Moja wizyta w Beneficjo trwała 7 dni. Przez ten czas poznałem masę ciekawych ludzi. Mogłoby się wydawać, że spotkanie Polaka – Miszy było pewnego rodzaju abstrakcją, w tak dziwnym miejscu. Żeby było ciekawiej poznałem również drugiego Polaka.
Miał na imię Łukasz i gość chodził z gołębiem na ramieniu, którego znalazł na plaży w Walencji. Ptak miał uszkodzone skrzydło, a ów człek opiekował się nim. Po tygodniu czułem się jak w domu, znałem wszystkie zakamarki i ludzi, którzy mieszkali tam na stałem. Kąpałem się na golasa w górskich strumykach. Oglądałem spadające gwiazdy na szczycie góry. Było pięknie, jednak nie czułem wyzwania. Był to sygnał, by ruszyć w dalszą drogę i zakończyć mój nieplanowany “wolontariat”.
komentarze: 6
Chciałabym tam zamieszkać
Wolni ludzie… ciekawe czy to miejsce nadal istnieje
@sebastianbanaszkiewicz:disqus – oj bardzo wolni. Myślę, że wciąż jest. 🙂
Tak, istnieje. Jesteśmy właśnie w Orgivie położonej 2 km od Beneficio i hipisów tutaj naprawdę sporo
Genialne miejsce.