Czy w życiu istnieją przypadki? Lekcja freeganizmu

kanal-podrozniczy-nayoutube-nifortunne-historie-z-podrozy

Czy w życiu istnieją przypadki? Ktoś kiedyś powiedział, że w życiu nie ma przypadków. Zastanawiałem się, ile jest w tym prawdy. Z czasem, analizując swoją przeszłość, coraz częściej dochodziłem do wniosku, że większość spotkanych ludzi na mojej drodze, odegrała znaczący wpływ na to kim jestem dziś. Nie był to przypadek. Może przeznaczenie, jednak czuję, że ktoś nad tym czuwa.

To nie będzie wpis z kategorii – psychologia społeczna. To będzie osobista historia z podróży, która wpłynęła na moje dotychczasowe życie. Obnażyłem przed Tobą kolejny kawałek swojej przeszłości. Wykorzystaj wiedzę i błędy, które popełniłem, by być lepszym człowiekiem – nie dla kogoś, tylko dla siebie.


Podróże w nieznane i kreatywność

Doskonale pamiętam swój kolejny wyjazd autostopem na podbój Europy z Damianem. Dotychczas jeździłem z koleżankami lub sam. Postanowiłem, że czas to zmienić. Kilka dni podróży uświadomiły mi, że nie był to dobry pomysł. Mój kompan zupełnie inaczej odbierał otaczający świat i reprezentował kompletnie inny styl podróżowania, niż ja. Będąc w Niemczech, a dokładnie w Stuttgarcie, zdecydowaliśmy obaj, że się rozdzielamy.

Damian ruszył do Francji, by załapać się na winobranie i dorobić. Ja zaś postanowiłem zostać i zarobić na tworzeniu dużych baniek mydlanych. Była to moja premiera, nigdy wcześniej nie miałem okazji dorabiać w ten sposób. Nie znałem nawet receptury na płyn do robienia dużych baniek. Ze słyszenia wiedziałem, że potrzebuję trzech podstawowych składników: wody, płynu do mycia naczyń oraz gliceryny, która miała wzmocnić strukturę bańki.

Zakupiwszy wszystkie potrzebne rzeczy, zacząłem mieszać miksturę. Nie ukrywam, że przez pierwsze dwie godziny pożądane bańki wychodziły mi z częstotliwością jedna na dwadzieścia. Nie poddawałem się, wiedząc, że trening czyni mistrza. Niestety, nie miałem żadnych umiejętności w ulicznym fachu. Mimo to ludzie podchodzili do mnie. Chcieli ze mną rozmawiać, gdyż byli ciekawi tego, co robię. Było to dla mnie niezwykle miłe zaskoczenie, a zarazem lekcja. Zrozumiałem, że nieważne, co będzie się robiło, żeby zarobić, przede wszystkim trzeba się wyróżniać z tłumu.


Ludzie napotkani na drodze

Następnego dnia, kiedy stałem w centrum miasta i robiłem bańki, podszedł do mnie młody mężczyzna o ciemnej karnacji. Nie był to murzyn, bardziej wyglądał na latynosa. Okazało się, że jest to Meksykanin o pseudonimie Koko. Niskobudżetowy podróżnik, który już trzynaście miesięcy podróżował samotnie po Europie. Porozmawialiśmy chwilę, a następnie nowo poznany obieżyświat odszedł, krzycząc:
– A może poszlibyśmy później na piwo porozmawiać?

Machnąłem głową, dając wyraźnie do zrozumienia, że nigdzie się nie wybieram i z miłą chęcią pójdę. Niestrudzenie kontynuowałem robienie baniek. Zajęcie to było przeplatane rozmowami z przypadkowymi ludźmi, którzy zainteresowali się moją osobą lub moimi poczynaniami mającymi na celu umożliwienie dzieciom spróbowania swoich sił w tym fachu.

Pomimo że mój staż w tej dziedzinie trwał zaledwie dwa dni, czułem się niczym gość z piętnastoletnim doświadczeniem. Co i rusz doradzałem maluchom, jak trzymać kijki, poprawiałem ich technikę, co dawało bardzo szybkie rezultaty, a w konsekwencji wywoływało uśmiech dzieci, rodziców i przechodniów. Sprawiało mi to niesamowitą radość.


Jak to było dalej? Czy w życiu istnieją przypadki?

Nadszedł moment, w którym zaburczało mi w brzuchu. Pieniędzy na jedzenie miałem pod dostatkiem, jak nigdy dotąd. Ruszyłem w stronę najbliższego supermarketu. Idąc wzdłuż deptaka ciągnącego się przez całe centrum, dostrzegłem Koko. Siedział na ulicy i coś sprzedawał. Kiedy zyskałem pewność, że mnie zauważył, podszedłem do niego. Okazało się, że mój nowy znajomy, chcąc podreperować swój budżet, sprzedawał zdjęcia, które robił swoim aparatem fotograficznym, a dokładnie lustrzanką, i wywoływał w automatach ekspresowego wydruku.

Obok niego siedział niepozorny gość z długimi włosami, który, jak się okazało, był jego kompanem. Poznali się jakieś trzy tygodnie wstecz. Jego towarzysz podróży pochodził z Czech i nazywał się Janek. Na pierwszy rzut oka wydał mi się szalenie interesującym człowiekiem, gdyż przebywał w trasie ponad dziesięć lat. Już ta informacja dała mi dużo do myślenia. Utrzymywał się z pantomimy.

Co ranka smarował twarz srebrnym proszkiem i przywdziewał srebrne ubranie, co imitowało posąg. Stawał na środku deptaka i się nie ruszał. Ewentualnie co jakiś czas wykonywał delikatny ruch niczym robot. Podjąłem próbę rozmowy. Niestety, okazało się, że Janek nie rozumie prawie nic po angielsku, jednak, ku memu zdziwieniu, rozumiał wszystko po polsku, co było dla mnie niesamowitym zaskoczeniem.

Przysiadłem przy chłopakach na deptaku, gdzie mogłem obserwować przechadzających się ludzi. Mógłbym rzec, że obserwowanie przechodniów to mój ulubiony sport. Bardzo wiele można zyskać dzięki godzinnemu posiedzeniu na deptaku.  Z poczynionych obserwacji łatwo jest wyciągnąć praktyczne wnioski.  Na zamożność danej dzielnicy  wskazuje ubiór przechodniów, z kolei o tym, na ile jest tu bezpiecznie, świadczy natężenie wizyt policjantów w przeciągu trzydziestu minut.


Hard metale i butelkowy biznes

Po upływie godziny Janek i Koko podwoili swoje starania mające na celu zwielokrotnienie potencjalnego zarobku. Janek zaczął chodzić i mruczeć coś pod nosem. Koko skupił się na układaniu zdjęcia tak, by lepiej się prezentowały, co kompletnie mu nie wychodziło. Dosłownie w jednej chwili, niczym bracia bliźniacy, stwierdzili, że doskwiera im głód. Wtedy po raz pierwszy w swoim życiu usłyszałem określenie „hard metal”, które co rusz padało z ust moich nowych kolegów, okraszone dużą dozą śmiechu.

Chłopaki ustalili, że jeden zostaje i nadal będzie sprzedawał zdjęcia, drugi zaś pójdzie ogarnąć jedzenie. Janek, jako zaprawiony w boju, ruszył w miasto, proponując mi, bym się do niego przyłączył:

– Jesteś głodny? Jeśli tak, to dawaj ze mną! Pojemy sobie do syta!

Takiej propozycji się nie odrzuca. Szliśmy deptakiem, co chwilę mijając jakiś bar, którego krzesła i stoliki były wystawione przed lokalem na świeżym powietrzu. Co jakiś czas Janek podchodził do stolików i zbierał stojące na nich puste puszki, szklane butelki po piwie i innych dziwnych napojach. Był niczym maszyna, której nikt nie mógł zatrzymać. Jego wzrok w ułamku sekundy namierzał cel.

Ogromnie zdziwiony poczynaniami współtowarzysza, nie wytrzymałem i musiałem zapytać, o co w tym wszystkim chodzi:

– Janek! Po co to zbierasz? Przecież tego trzeba masę nazbierać, by coś zarobić!

Czech jedynie się uśmiechnął i powiedział:

– Nie martw się i poczekaj, aż skończymy zbierać.

Efekt jego starań miał mnie zaskoczyć, jednak wciąż nie mogłem zrozumieć czym. Przeskakując od jednego stolika do drugiego, Janek zaczął opowiadać o kwestiach przeżycia na ulicy w Niemczech.

Ten moment był newralgicznym, gdyż zostałem oświecony w kwestii przetrwania w wielkim europejskim mieście. Janek powiedział mi o rzeczach, których nigdy wcześniej nie słyszałem. Niektóre państwa posiadają automaty na puszki i butelki, za których zwrot można uzbierać całkiem dobre pieniądze. Nawet trzydzieści centów za jedną szklaną butelkę. Za dziesięć sztuk można liczyć już na trzy euro. Janek po jednej takiej eskapadzie w przeciągu trzydziestu minut, Janek zgromadził jedenaście euro. Nie mogłem się nadziwić.

Są ludzie, którzy powiadają, że pieniądze leżą na ulicy, tylko trzeba wiedzieć, gdzie patrzeć. Uświadomiłem sobie, że jest to szczera prawda. Doszliśmy do supermarketu sieci Lidl. Będąc na wysokości wejścia, minęliśmy je. Kolejny raz, zdezorientowany, zatrzymałem się i zacząłem dopytywać:
– Janek, przecież tu jest supermarket, czemu nie idziemy kupić tam jedzenia? Odpowiedź kolejny raz zmiażdżyła mój mózg.

To, co usłyszałem, wprawiło mnie w osłupienie:  

– Szkoda tracić pieniądze na kupowanie jedzenia. Jedzenie jest za darmo, tylko trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Do tej pory uważałem, że podróżuję niskobudżetowo, jednak tego dnia moje spojrzenie na kwestie przetrwania w drodze uległo radykalnemu przewartościowaniu.


Freeganizm – darmowe jedzenie dla konesera

Po pięciu minutach naszym oczom ukazał się jeden z najbardziej rozpoznawalnych lokali na świecie. Obiekt westchnień wielu dzieci, czyli McDonald. Jak zwykle ominęliśmy główne wejście, kierując się na tyły. Bez najmniejszego problemu weszliśmy na teren okalający restaurację szybkiej obsługi, omijając zwodzony szlaban. Stało tam kilka pełnych po brzegi kontenerów, wypchanych czarnymi workami z koszy.

Oczy Janka świeciły z radości niczym pięciozłotówki. Wpadł tam jak do własnego domu. Otworzył wieko kontenera, rozerwał pierwszy z wierzchu worek i jak gdyby nigdy nic wyciągnął na wpół pełną paczkę frytek. Kiedy jedną rękę miał zajętą, drugą szperał dalej, aż do momentu, gdy nie wyciągnął całego hamburgera i pomarańczowego soczku w kartoniku. Patrzyłem na niego z rozdziawioną buzią i nie dowierzałem w to, co robił. Co chwilę znajdował coś nowego.

Stałem i tylko się przyglądałem. To, co robił, było dla mnie nie do pomyślenia. Jadł prosto ze śmietnika. Był to dla mnie jako nowicjusza, prawdziwy chrzest. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak w ogóle można. Niekiedy wyciągał z worka rzeczy już nadgryzione czy też frytki, które się rozsypały w torbie na odpadki.  Nurtowało mnie pytanie o kwestie zdrowotne:
– Czy nigdy nie miałeś problemów ze zdrowiem po takim jedzeniu? –  odważyłem się zapytać Janka.

Przeżuwając garść frytek, zapijanych sokiem o smaku jabłkowym, który dopiero co znalazł, przystanął na chwilę, by przełknąć, i odparł z pewnością w głosie:
– No jasne, że nie. Wszystko przed zjedzeniem wącham i gdy czuję, że coś jednak może być niedobre, odrzucam to i biorę następne. Tu jest tego tyle, że mogę przebierać i wybierać. Czasem dostrzegam, że z wiekiem staję się coraz bardziej wybredny.

Co i rusz zachęcał mnie do skosztowania smakołyków, za które trzeba niekiedy słono zapłacić, stołując się w lokalu. Postanowiłem podejść do kontenera i rzucić okiem, jak to wygląda. Nie powinno się oceniać i wyciągać pochopnych wniosków, jeśli nie ma się jakiegokolwiek doświadczenia w danej dziedzinie. Przerywałem worki jeden po drugim. Z jednego sypały się jakieś paragony, z kolejnego wylatywało normalne jedzenie całkowicie zapakowane w kartonowe opakowanie, nienaruszone. W życiu trzeba spróbować różnych rzeczy.  Sugerując się tym tokiem myślenia, chwyciłem hamburgera z tak zwanego drugiego sortu i zacząłem najzwyczajniej w świecie go jeść.

Eksperyment zakończył się moim zwycięstwem nad tkwiącymi we mnie uprzedzeniami i stereotypami. Ostatecznie uświadomiłem sobie, że miałem pełny brzuch zupełnie za darmo, a takiego samego hamburgera dostałbym w barze za równowartość trzech euro. W czasie kiedy oswajałem się z realiami buszowania w śmietniku, Janek skrupulatnie odkładał działkę jedzenia dla Koko.

Obładowani frytkami, hamburgerami i innymi cudami z fabryki wytwarzającej szybkie jedzenie wróciliśmy do miejsca, w którym czekał na nas Meksykanin Koko. Ponownie przysiedliśmy na deptaku, przegryzając co chwilę frytki. Po powrocie do końca wieczoru czekałem na to, że w końcu dopadnie mnie ból brzucha, biegunka, mdłości. Ku memu zdziwieniu nic takiego nie nastąpiło.

O temacie darmowego jedzenia zacząłem myśleć częściej. Doszedłem do wniosku, że korzystanie z freeganizmu jest jedynie kwestią przełamania własnych barier. Poszukiwanie żywności już wyrzuconej do śmieci, ale również proszenie o niepotrzebne towary, zanim zostaną one wyrzucone przez sprzedawców z targów, hipermarketów, restauracji i barów, nie jest niczym złym. Są to działania mające na celu minimalizowanie strat wyrzucanej żywności, ale również jest to świetny sposób na oszczędzenie.


Wychodzenie poza schemat

Wielu ludzi nie jest w stanie wyobrazić sobie wizyty na tyłach restauracji i wybierania żywności ze śmieci. Wystarczy jedna czy dwie takie wizyty, by zrozumieć, jak wiele jedzenia się marnuje. Już decydując się na wyrzucenie posiłku klient mógłby położyć nienaruszonego hamburgera na jakąś tackę, by ktoś głodny mógł go zjeść za darmo. Teraz w pełni rozumiałem, co oznacza zwrot, tak często używany przez chłopaków. Hard metal to określenie podróżnika, którego można nazwać mianem ulicznego wojownika. Niestraszne mu są dni bez grosza przy duszy, bo zawsze jest w stanie sobie poradzić.

Siedzieliśmy na deptaku i beztrosko gawędziliśmy, aż w pewnej chwili jeden z moich kompanów zapytał:
– Gdzie dziś śpisz?

Zacząłem opowiadać, że ubiegłej nocy postawiłem namiot w drzwiach głównych opery, nieopodal parku, dając do zrozumienia, że na dzisiejszą noc nie mam kompletnie planu. Chłopaki, śmiejąc się, stwierdzili, że mam zadatki na hard metala. Zaproponowali, bym udał się z nimi do kamienicy, która znajdowała się w samym centrum, a jej drzwi się nie domykały. Bez wahania przyłączyłem się do Czecha i Meksykanina.

Najzwyczajniej w świecie przejęliśmy klatkę schodową. Ja położyłem się pod skrzynką na listy, Koko wybrał windę towarową, zaś Janek ułożył się przy samych drzwiach. Z tą windą towarową miałem niezły ubaw. Wyobraziłem sobie, że podczas snu Koko pojedzie na górę i ktoś będzie miał niespodziankę. Pomimo niedogodnych warunków noclegowych noc minęła spokojnie i bez zakłóceń. 

Nazajutrz poczułem, że powinienem podjąć decyzję, dokąd ruszyć dalej. Przedłużający się pobyt w Stuttgarcie nie dostarczał mi już adrenaliny. Wspólne wyjście do sklepu po jedzenie zostało zwieńczone pożegnaniem, podczas którego Koko wyciągnął ze swojej torby zdjęcie i mazak. Na odwrocie autorskiej fotografii, która przedstawiała okiennicę z kwiatkiem w doniczce, napisał krótką dedykację: Twój przyjaciel Koko! Do zobaczenia gdzieś w świecie, a może w Meksyku!

A Ty! Wierzysz w przypadki?

czy-w-zyciu-istnieja-przypadki-lekcja-freeganizmu-polak-meksykanin-czech
Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

WPISY, KTÓRE MOGĄ CIĘ ZAINTERESOWAĆ