Podróżowanie to jakaś farsa dla mojego umysłu. Gdzie się nie ruszę tam splot wydarzeń zmienia się tak diametralnie, że momentami nie potrafię tego ogarnąć swoim umysłem. Podczas podróży do Maroka, która odbyła się w 2014 roku eksplorowałem Europę. Kiedy dotarłem już do Hiszpanii w mojej głowie siedziały pewne obawy dotyczące szybkości przemieszczania się stopem w tym kraju. Kiedy przypominałem sobie o wcześniejszych doświadczeniach opiewających na kilkugodzinne oczekiwanie to zapał nieco przygasał. Jak to ja, machnąłem ręką uśmiechając się i mówiąc pod nosem pozytywne zdania.
Będzie dobrze. Szybko złapię…
Cała filozofia pozytywnego myślenia miała bardzo dobry oddźwięk. Nie zdążyłem powtórzyć 300 razy tych krótkich zdań, a już ktoś się zatrzymywał. Pomijam fakt, że kilkukrotnie byli to Hiszpanie, którzy, ani beee, ani meee po angielsku. Mój hiszpański na poziomie “naleśnika bez sera” również nie był zbytnio przydatny. Tak jak zawsze bez języka tak i w tamtym momencie okazało się, że ciężko idzie domówić cel podróży. Odjechali – wzdrygając ramionami. Ich miny były na tyle wymowne, że mogłem sobie domówić pewne kwestie.
Mistrzu bardzo Cię kochamy, szanujemy i chcemy Cię zabrać! Jednak nie wiemy, gdzie chcesz jechać!
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że miałem ze sobą mapę i jak niedorozwinięty powtarzałem jedną frazę.
Alikante Senior direction! Alicanet! Aliccante?! Alicanto! Alicanta! Alicantoo!? Alacanto!
Miasto u wschodniego wybrzeża Hiszpanii, nieopodal Murcji. Wydawało mi się, że wypowiadam tą nazwę dobrze. Nie da się opisać słowami, kiedy człowiek usilnie próbuje pokazać na mapie miejscowość, a okazuje się, że panowie, coś mówią, że jadą w tym kierunku, ale jednak nie do tej miejscowości, co chcę ja. Bardzo by chcieli, jednak nie mają po drodze. Na myśl przychodzi jedynie pomodlić się o cierpliwość i pokorę.
Panie znaj litość i daj siły.
A może na wolontariat?
Stoję na parkingu już drugą godzinę, zastanawiając się kiedy moja skóra spłonie, aż tu nagle cała sytuacja nabiera rozmachu. Podjeżdża auto, a z niego wysiadają 2 młode dziewczyny – autostopowiczki. Wysiadła jedna i targa ze środka swój wielki plecak, później brunetka, nieco niższa od tej blondynki również wysiada z plecakiem. Patrzę na całą sytuację, która rozegrała się w przeciągu 5 minut dorzucając do tego pożegnanie z kierowcą i krótką rozmowę. Słońce napaliło mi w głowę i początkowo myślałem, że są to omamy, czyli zwidy. Jednak otrząsnąłem się, położyłem karton, który trzymałem nad głową, by słońce nie wypaliło mi czubka głowy, a tym samym bym nie został mianowany przez naturę franciszkaninem.
Podźwigam się, by wstać. Coś strzeliło w plecach, jednak udało się wyprostować. Ewidentne zasiedzenie towarzyszyło mojemu zmęczonemu ciału. Kiedy dziewczyny dostrzegły moją skromną osobę zaczęły kierować się w jej stronę. Przyśpieszyłem kroku z zaciekawieniem, kim są i co robią, na tej nieszczęsnej stacji. Początkowo miałem powiedzieć, im że zginiemy we 3 na tej oblanej piekłem miejscówce na zadupiu, gdzie ludzie nie mają zaufania do autostopowiczów, jednak się powstrzymałem.
Wyższa blondynka, niższa brunetka okazały się przesympatycznymi Niemkami. Zapoznaliśmy się i przysiedliśmy na krawężniku na wylocie ze stacji. Okazało się, że dziewczyny są niewiele młodsze od mnie. Jedna 3 lata, druga zaś 2. Zaczęły wakacje, które chciały w pewien wyjątkowy sposób spędzić z dala od domu, gdzieś gdzie jest inaczej. Ich celem był wolontariat. Zaciekawiony tematem, zacząłem dopytywać. Niby słyszałem na czym polega, jednak tak naprawdę nie znałem do tej pory nikogo, kto by brał udział w takiej inicjatywie, czy myślał o tym.
Dziewczyny w szybki sposób po angielsku oświeciły mnie, że jest to inicjatywa dająca wiele możliwości odkrywania świata. Za nocleg i pracę wolontariusz otrzymuje nie tylko miejsce do spania, ale również jedzenie. Niekiedy zdarza się, że jest również drobne kieszonkowe. Zgłębiając bardziej temat, zacząłem dopytywać o to gdzie tenże wolontariat się znajduje. Dziewczyny wskazały na mapie krainę geograficzną Półwyspu Iberyjskiego, która nosi nazwę Andaluzja. Szukając bliższego punktu docelowego wskazały na miasto o nazwie Grenada.
Zacząłem podpytywać jak ten cały wolontariat w Andaluzji ma wyglądać. One jedna przez drugą zaczęły opowiadać.
Może tam przyjechać każdy kto chce. Nie trzeba zgłaszać się wcześniej. Wszyscy są mile widziani. Zapewnione jest miejsce do spania, jak i jedzenie. Jeśli podejmiesz się cięższych obowiązków to otrzymasz drobną zapłatę. Świeże owoce, warzywa, piękna natura, rzeki, góry. To wszystko tam czeka…
Słuchałem jak zahipnotyzowany. Wszystkie słowa wpadały do moich uszu i koiły umysł. Moja wyobraźnia zaczęła działać na najwyższych obrotach. Wyobraziłem siebie siedzącego nad górskim potokiem i jedzącego jakieś świeżo zerwane owoce. Zacząłem sprawdzać jaka mniej więcej odległość dzieli moją osobę od utopijnego miejsca. Cel był nieco oddalony i wychodziło na to, że musiałbym nadłożyć jakieś 500 kilometrów w jedną stronę, gdyby zachciało mimo wszystko tam pojechać.
***
Zdjęcie 1. Melon otrzymany od jednego z kierowców
***
Po 30 minutach rozmowy jeden z kierowców, którego auto było wypakowane po czubek melonami podarował nam jednego. Później dosłownie po kwadransie blondynka próbowała dogadać się z kierowcą na stacji. Niemka znała podstawy hiszpańskiego, co diametralnie zmieniało nasze położenie. W końcu udało się złapać 2 Hiszpanów. Na doczepkę jako trzeci autostopowicz jechałem z dziewczynami, jakieś 20 kilometrów na południe na plażę. Taki był mój cel, jak i dziewczyn. Wykąpać się i odpocząć.
Jadąc tak, zacząłem analizować i rozmyślać nad tym, czy faktycznie nie byłoby warto pojechać na wolontariat i zobaczyć jak to wygląda w praktyce. Ułamek sekundy i zdecydowanym głosem stwierdzam nowo poznanym Niemkom, swoją decyzję.
Wiecie, co! Pojadę z Wami! Raz się żyje. Nigdy nie byłem na wolontariacie. Myślę, że to całkiem dobry czas, by to zmienić.
***
Zdjęcie 2. Na trasie w kierunku Alicante
Zmiana trasy
Wysiedliśmy na trasie, tak by mieć bardzo blisko na plażę. Przed pływaniem w Morzu Balearskim, bo takowe miano nosi woda u wschodnich wybrzeży Hiszpanii postanowiliśmy zawitać do sklepu. Okazało się jednak, że jedyny w pobliżu jest już zamknięty. Pokusiliśmy się o pójście na tyły z myślą, że może coś znajdziemy. Jednak na miejscu zastaliśmy 3 metrowy betonowy mur odgradzający kosze. Postanowiliśmy wrócić. Idąc tak po parkingu pod wielkim centrum znaleźliśmy wózek na zakupy. Nie mogło więc zabraknąć jeżdżenia na nim. Urządziliśmy wyścigi formuły 1. Kiedy przyszła kolej, kiedy to ja siedziałem w koszyku, a Niemka pchała myślałem, że dostane zawału. Miała taką siłę, że rozpędziła ten wózek chyba do 50 km/h. Troszkę adrenaliny pobudziło moje ciało. Pomijam fakt, że prawie przekosiliśmy jeden filar.
***
Zdjęcie 3. Przejęcie wózka sklepowego
***
Po całej zabawie ruszyliśmy w kierunku plaży. Idąc tam przez dzielnicę industrialną, na której było masę firm, zauważyłem 3 TIR’y. Kiedy podeszliśmy bliżej okazało się, że jeden jest na polskich rejestracjach. Bez chwili zawahania podbiegłem do kabiny i zapukałem.
Dzień dobry! Miło Pana widzieć!
Kierowca przywitał mnie z uśmiechem, a zarazem zaciekawienie. Przy herbacie wyjaśniłem sytuację. Byłem tłumaczem, który pośredniczył w rozmowie Niemek i kierowcy. Gość okazał się sympatycznym człowiekiem i wyszło na to, że następnego dnia miał kurs 350 km w kierunku do którego zmierzaliśmy na wolontariat. Nie dość, że mieliśmy plażę pod nosem to i transport na kolejny dzień również się znalazł.
Nocleg miał być na plaży w namiotach, jednak kierowca zaproponował byśmy się rozłożyli z tyłu na pace. Idąc za sugestiami tak też uczyniliśmy.
Nowy dzień, nowe możliwości
Czyści, wyspani, szczęśliwi zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w trasę. Fakt, iż dodatkowe 3 osoby w kabinie, było lekkim przegięciem to kierowca pomimo wszystko zabrał naszą paczkę. Wyskoczyliśmy jakieś 150 km do celu, którym była Grenada. Łapanie nie przysporzyło większych problemów do momentu dotarcia do wymarzonej Granady. Staliśmy tam na rondzie łapiąc autostopa z myślą podjechania niespełna 30 kilometrów i nic. Dziewczyny w końcu postanowiły, że idą na autobus. Pomyślałem wtedy.
W sumie spoko, one pójdą na autobus to będzie mi łatwiej złapać.
Nie mogłem narzucać swojego zdania. Wiedziałem, że póki one dojdą do dworca to ja już zapewne złapię kogoś. Poprosiłem więc o adres miejsca do którego zmierzaliśmy na wolontariat. Blondynka, ta wyższa wyciągnęła swój notesik. Otworzyła i zaczęła wertować. W końcu znalazła kilka stron mniej więcej na początku, a na nich kilka zdań.
Jak będziesz w Grenadzie, kieruj się na południe na Lanjaron, a następnie dalej na Orgive. Później szukaj kościoła, jest tylko jeden. Skręć w lewo i idź, aż do mostu. Tam skręć w prawo i podążaj w górę kilka kilometrów. KONIEC.
Taka notka rozwaliła mnie na tyle, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Spojrzałem na mapę i mniej więcej określiłem swoje położenie. Oceniłem ile mam do Lanjaron, a następnie do Orgivy i wszystko. Kościół? Most? Te punkty brzmiały abstrakcyjnie. Pomyślałem, że w końcu zapytam konkretnie.
Dziewczyny, a mogły byście podać mi adres, tak po prostu? Będzie mi łatwiej znaleźć to miejsce.
Myślałem, że przeżyłem wiele dziwnych sytuacji, jednak tego dnia i ta odpowiedź, nieco mnie przeraziła.
Tomek! Bo my te namiary mamy z forum internetowego. To miejsce nie jest popularne i ponoć nie ma adresu. Mamy jedynie wskazówki.
Podrapałem się po głowie, w pewien sposób z niemocy, zażenowania, jak i zaskoczenia. Spojrzałem na dwie młode dziewczyny, których orientacja w terenie była, co najmniej średnia. Wybrały się w miejsce do którego mają jedynie wskazówki. Brzmiało dziwnie, jednak miało w sobie nutę niepewności i pierwiastka przygody.
Nietypowe spotkanie
Po tym jak dowiedziałem się o tym, że nie mamy konkretnego adresu, rozdzielenie się nie wchodziło w grę. Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy, że pójdziemy na dworzec autobusowy i kupimy bilet. Na miejscu pani w okienku oznajmiła, że najbliższy autobus odjedzie nazajutrz o godzinie 7:00. Przysiedliśmy więc na dworcu i rozmawialiśmy, po czym zauważyłem młodą dziewczynę z plecakiem. Przy pierwszym kontakcie wzrokowym od razu podeszła do naszej trójki. Okazało się, że jest Francuzką i podróżuje sobie po Hiszpanii. Aktualnie wracała z badań nad jakimiś ptakami. Po niespełna 30 minutach nie wiadomo skąd pojawiła się para Hiszpanów, z wielkimi plecakami. Podeszli, zagadali, przysiedli. Okazało się, że wszyscy mamy autobus dopiero z samego rana.
***
Zdjęcie 4. Ekipa z dworca w Grenadzie
***
Nie pozostało nic innego jak rozmowa, opowieści i dzielenie się przeżyciami nabieranymi w życiu. Cały spęd trwał do północy, gdyż ochrona dworca w subtelny sposób dała do zrozumienia, że zaraz zamykają. Wyszliśmy na zewnątrz szukać miejsca na nocleg. Nieopodal znaleźliśmy mały park. Wszyscy poukładali się w krzakach, jednak nie ja. Mając obok za płotem przedszkole bez wahania przeskoczyłem ogrodzenie i usadowiłem się kilkanaście metrów dalej. Wiedziałem, że w tak widocznym miejscu może kogoś podkusić do zabrania plecaka. Jeśli można coś zrobić lepiej to należy to zrobić. Miałem miejscówkę o wiele bezpieczniejszą, co dawało komfort spania.
***
Zdjęcie 5. Oczekiwanie na autobus w kierunku Orgivy
***
Poranek przyszedł dość szybo. Pożegnaliśmy się i rozeszliśmy w swoje strony. Ja wraz z 2 kompankami oczekiwaliśmy na autobus, by po ponad godzinnej jeździe dotrzeć na miejsce, czyli do Orgivy. Tam miała zacząć się dopiero gra terenowa, której celem było odnalezienie miejsca na wolontariat.
W poszukiwaniu zaginionego wolontariatu
***
Zdjęcie 6. Na przystanku autobusowym w Orgiva
***
Kiedy wysiadłem z autobusu popatrzyłem na wskazówki z notatnika Niemki z uśmiechem i przymrożeniem oka. Byłem gdzieś na południu Hiszpanii, z zamiarem znalezienia czegoś z internetu, co wcześniej wynalazły 2 Niemki. Brzmiało, co najmniej mało prawdopodobnie. Notatnik w dłoń i wskazówki. Kościół… szukamy, pytamy. Kierują nas przez uliczki, aż w końcu wyłania się niewielki obiekt sakralny. Skręcamy więc w lewo i idziemy, aż do mostu. Okazuje się, że mostu nie ma. Pobłądziliśmy – jednak pytając o ten nieszczęsny most udało się dotrzeć do czegoś na wzór kładki. Czy to to, czego szukaliśmy? Nie wiem. Za wskazówkami szliśmy w górę, po kilometrze postanowiliśmy łapać autostopa. Wcześniej jednak dziewczyny zaczęły pytać miejscowych.
Przepraszam, czy wie Pan gdzie tu jest miejsce, w którym można odbyć wolontariat. Polega on na uprawie warzyw, jest to społeczność, która mieszka w górach…
Po takim zlepku niepewnych słów zastanowiłbym się, czy owa młoda Waćpanna nie szuka Atlantydy. Ku memu zdziwieniu przechodzień zastawił się głęboko i z uśmiechem wypowiedział.
Pewnie o wioskę chodzi? Oni tam mieszkają bez stresu. Jedzą co znajdą.
Niemka wykrzyknęła z zachwytu, machając twierdząco głową. Hiszpan pokazał palcem i zasugerował, by przez najbliższe 6 kilometrów nie skręcać tylko iść/jechać tą drogą. A u szczytu wzniesienia, będzie droga szutrowa na którą trzeba skręcić. Następnie iść nie zbaczając z trasy 2 kilometry i prawdopodobnie doprowadzi nas do celu. Ruszyliśmy więc przed siebie, wśród półpustynnego krajobrazu, pośród gór. Zastanawiałem się jedynie nad znaczeniem kilku fraz.
Wioska, bez stresu, jedzą co znajdą…
Jakoś nie mogłem w ten zlepek liter wpleść słowa wolontariat. Nie pasowało do układanki. Szliśmy w nieznane, jednak u szczytu dostrzegliśmy jakiś drewniany kierunkowskaz. Dla mnie nie było na nim nic, co by mogło pomóc oprócz kilku kolorowych znaczków. Niemki jednak ucieszyły się na jego widok, twierdząc że jesteśmy na dobrej drodze.
Witamy na wolontariacie w Hiszpanii (Andaluzja)
***
Zdjęcie 7. Widok na trasie do wioski
***
Docieramy na miejsce. Krajobraz jak z filmu, wszędzie gaje oliwne pośród gór. My zaś wchodzimy wyżej, a naszym oczom wyłaniają się stare przyczepy kempingowe, szałasy z desek i namioty. Witamy się z gościem, który miał tak długie dredy, że mógłby nimi zabijać niczym nieposkromionym batem. Dalej przy jednym z szałasów siedziała grupka ludzi. Wyluzowani, z uśmiechem tak jakby czas się zatrzymał.
Wchodziliśmy na teren czegoś, co ani na chwilę nie przypominało miejscówki na wolontariat. Dziewczyny z Niemiec zapewne w swoich domach powiedziały, że jadą na wolontariat. Gdyby oznajmiły, że ich celem jest dzika wioska w andaluzyjskich górach w Hiszpanii to pomysł pewnie nie doszedłby do skutku. W ich oczach były iskry spełnienia. Moje wyobrażenie legło w gruzach, jednak nie mogę stwierdzić, że na gorsze.
Idąc pod górkę przez las, co chwilę przeskakiwaliśmy potok z krystalicznie czystą wodą. Tak drepcząc przez 300 metrów dostrzegłem na około między drzewami namioty. Jedne stare wyrobione, inne nowe. Między tym wszystkim przemieszczały się pojedyncze osoby, psy i koty. W lesie można było usłyszeć odgłosy dzieci. Idąc tak dotarliśmy do centralnej części wioski hipisów. Wolontariat we wiosce hipisów to brzmi jak jakiś scenariusz książki.
***
Zdjęcie 8. Szałas, będący domem jednego z mieszkańców wioski hipisów
***
Wchodzę do kręgu, gdzie pali się ognisko. Wokół siedzi kilka osób. Wchodzę w butach i na wstępie jestem już ustawiony do pionu.
Przyjacielu do kręgu nie wchodzi się w butach. To jest jak dom… a w domu w butach nie chodzimy. Zdejmij proszę.
Wypowiedział starszy gość z siwą brodą, który co chwilę zaciągał się fajką z nieznanym wsadem. Mogę jedynie domniemywać po zapachu, że ów fajka nabita była po brzegi marihuaną. Zdjąłem, usiadłem i zacząłem nieco skrępowany podpytywać o nocleg, o pracę, o jedzenie. No i jak zacząłem drążyć to się dowiedziałem.
Tu jest tak, że ten kto chce ten pomaga. Jeśli masz chęć pomagać w ogrodzie z rana i pod wieczór to przyjdź. Jeśli masz chęć pójść i zrobić zakupy za swoje pieniądze i podarować produkty to to zrób. Jesteśmy społecznością, zlepkiem różnych osobowości. Każdy jest mile widziany. Jak widzisz ja jestem jestem z Hiszpanii, tam jest Portugalka, tam Włosi, tam Amerykanin… Z noclegiem sprawa jest prosta, możesz postawić swój namiot, bądź wybudować szałas gdzie tylko chcesz. Zasada jednak jest taka, byś nie wchodził na teren już istniejącego. Codziennie o tych samych porach na gong zbieramy się przy ognisku, tu gdzie teraz siedzimy i spożywamy razem jedzenie. Każdy może przyjść i zjeść. Tu również się modlimy i wychwalamy Hare Krysznę. Śpiewamy, gramy na instrumentach, rozmawiamy…
Nie wierzyłem. Lubię przygody, jednak tego dnia zostałem postawiony przed przygodą życia. Trafiłem do wioski hipisów, pośród ludzi którzy żyją miedzy drzewami po kilka lub też kilkanaście lat. Ułożyłem sobie to wszystko w głowie tudzież nie zwariować. Los jest bardziej przewrotny, kiedy człowiek rusza w podróż i daje ponieść się przygodzie.
Ten spontaniczny krok pozwolił mi poznać świetnego gościa, a co ciekawe był to Misza – Polak, który już 5 lat podróżował po świecie. O tym nietypowym spotkaniu pisałem tutaj: Misza – gość spotkany we wiosce hipisów.
komentarze: 4
Niesamowite, mieszkałam w Grenadzie a nigdy o tym nie słyszałam. Najwyżej o cyganach mieszkających w jaskiniach (?) w Sierra Nevada
@magdalenakortas:disqus – wow! Serio nie słyszałaś? W Hiszpanii ponoć jest wiele wiosek hipisowskich. Ci Cyganie to nikt inny jak hipisi. Również słyszałem o kilku takich “dzikich” wioskach w skałach. Półwysep Iberyjski pod tym względem jest niesamowity. W okolicach Barcelony są wioski naturalistów. 😀
Ciekawy temat, warto poczytać.
wow, super historia! Przeczytałam jednym tchem 🙂 Ile spędziłeś tam dni?
@disqus_OppmaErpzY:disqus eksplorowałem ją przez tydzień i uznałem, że czas ruszać dalej. Poczułem uczucie stagnacji. Początkowo mnie fascynowała, gdyż była nowa. Jednak po kilku dniach widziałem jak to wszystko funkcjonuje i nie była w stanie mnie zaskoczyć. Opiszę szerzej swoje spostrzeżenia w kolejnym wpisie. Nie zabraknie również zdjęć.
Pozdrawiam! 🙂